Zapierdaczam sobie rok temu w szczycie sezonu. Śnieg, zamieć, pot, krew, gołe baby latają i te sprawy. Kolejka na pierdylion osób i wszyscy marudzą, że długo i zimno. No i robię tak sobie i robię; nagle wchodzi taki milczący facet. Przeciska się przez ludzi, podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu - czego swoją drogą nie lubię cholernie. Patrzę i czekam aż się wyżali. No, ale facet nic, tylko próbuje mnie ciągnąć do wyjścia. Po paru grzecznych "słucham" oraz dwóch mniej w rodzaju "czego" i "co" polazłem w końcu za nim. Uj myślę, może głuchoniemy. Idę raźno za przygarbionym szpajglem aż pod jego volkswagena tedei. Ten się zatrzymuje i dalej nie otwierając gęby pokazuje na drzwi. "Drzwi" - zauważam sprytnie, bo czasami to potrafię nawet krzyżówkę rozwiązać. Pokiwał łbem i dalej stoi i pokazuje. "No panie, drzwi qrwa, ale o co chodzi? Czasu nie mam". "Nie otwierają się dobrze". Aha. Popatrzyłem na chłopa, rozejrzałem się dookoła - "Panie tu jest wulkanizacja, a nie mechanika". "Wulkanizacja ahaaa..." - facet rozejrzał się po zawalonym oponami placu i chyba zaczął łączyć wątki. Nie do końca mu wyszło, bo zaraz dodał - "Nie rozumiem". No i ja też nie rozumiałem, a potem staliśmy jeszcze chwilę jak w titanicu patrząc w zadumie przed siebie.
Nie rozumiem.