W dzisiejszym odcinku zobaczymy jaką moc ma Adele, piekło zamarznie za sprawą jednej z decyzji firmy Apple oraz polatamy sobie polskim dronem pasażerskim.
Nie od dzisiaj ludzkość śni o latających samochodach. Pojawiały
się one na grafikach koncepcyjnych już w połowie ubiegłego wieku. W obecnej
chwili wiele firm pracuje nad stworzeniem czegoś podobnego – z lepszym i gorszym
skutkiem. Jest jednak taka firma, której projekt już lata i przemierza
przestrzeń z człowiekiem na pokładzie. Wprawdzie nie jest to samochód (bo nie pełni
funkcji samochodu w klasycznym tego słowa znaczeniu), jednak i tak wygląda dość
imponująco.
Mowa o Jetson One – projekcie autorstwa Polaka, Tomasza
Patana. Tomek wraz ze swoim wspólnikiem Peterem Ternströmem zaprezentowali
Jetsona już w 2018 roku, jednak dopiero po trzech latach można powiedzieć, że
projekt jest niemal gotowy do wypuszczenia go na rynek.
Możliwości Jetsona zaprezentowano na ostatnim wideo. Jak
widzimy, dron bardzo dobrze radzi sobie nawet na wąskiej leśnej drodze między
drzewami. W tym filmie dziwić może tylko jedno. Jak taka maszyna jest w stanie
unieść taki wielki ciężar, jaki stanowią niewątpliwie jaja pilota. Trzeba mieć
je bowiem naprawdę wielkie, żeby taką maszyną śmigać sobie po lesie.
Jetson One trafi do sprzedaży prawdopodobnie już w przyszłym
roku. Jego cena niestety nie będzie niska. Konstrukcja została wyceniona na 92
tys. dolarów (a więc około 368 tys. złotych). Jetson One posiada silnik
elektryczny o mocy 88 kW, dzięki czemu jest w stanie rozpędzić się do 102 km/h.
Jeśli macie nadwagę (albo jesteście mega koksami), to Jetson One niestety nie
jest dla was, bowiem maksymalna waga pilota wynosi 92 kg. Z takim obciążeniem
Jetson jest w stanie wykonywać lot przez około 20 minut.
Całość waży zaledwie 86 kg i jest naprawdę niewielkich
rozmiarów. Po złożeniu szerokość maszyny to jedyne 90 cm. Jetson One na swoim
pokładzie posiada również pewne systemy bezpieczeństwa, jak na przykład LiDAR,
dzięki któremu dron łatwo unika przeszkód, jak i spadochron balistyczny.
https://youtu.be/NSCvsW-z2LE
Serwis
DxOMark po raz
kolejny opublikował swój ranking. Tym razem nie chodzi jednak o testowanie
aparatów smartfona, a o testowanie baterii poszczególnych modeli telefonów.
Dzięki ich pracy możemy przekonać się, który telefon najlepiej wybrać, jeśli
szczególnie zależy nam na długim czasie pracy na jednym ładowaniu.
Twórcy rankingu wzięli pod uwagę nie tylko pojemność baterii
i czas pracy na ładowaniu, ale również długość samego ładowania oraz wydajność.
Możliwości każdego z urządzeń mierzone były przez blisko 150 godzin i poddawano
je aż 70 równym testom.
Zwycięzcą w konkursie okazał się smartfon Oppo Reno 6 5G,
zyskując aż 96 punktów. Długość czasu pracy na baterii wynosi aż 2 dni i 9
godzin. Telefon naładuje się do 80% zaledwie w 22 minuty, a do 100% w 35 minut.
Trzeba przyznać, że są to naprawdę imponujące wyniki.
Cała stawka prezentuje się następująco:
-
OPPO Reno6 5G - 96 pkt
-
Apple iPhone 13 Pro Max - 89 pkt
-
OnePlus Nord CE 5G - 89 pkt
-
Vivo Y72 5G - 89 pkt
-
Samsung Galaxy M51 - 88 pkt
-
Xiaomi Redmi Note 10 - 87 pkt
-
OPPO A74 - 86 pkt
-
Wiko Power U30 - 86 pkt
-
OPPO Reno6 Pro 5G - 85 pkt
-
Xiaomi Redmi Note 10 Pro - 84 pkt
A tutaj „zwycięzcy” od końca – czyli najgorsze telefony w zestawieniu:
- Xiaomi Mi 11 - 49 pkt
- Xiaomi Redmi 9 - 54 pkt
- Samsung Galaxy S21 Ultra 5G (Exynos) - 57 pkt
- Google Pixel 5 - 58 pkt
- Apple iPhone 12 mini - 59 pkt
Pamiętacie jeszcze, jak w jednym z ostatnich odcinków
informowałem was o „groźbie” wystosowanej przez Urząd Ochrony Konkurencji i
Konsumentów? Chodzi o zapowiedzianą kontrolę agencji oraz influencerów
współpracujących z danymi firmami. UOKiK miał sprawdzić, czy współprace
reklamowe, podejmowane w tym czasie przez internetowe gwiazdy, były odpowiednio
oznaczane.
Niektórzy mogą nie zdawać sobie z tego sprawy, ale odpłatna
promocja produktów i usług bez wyraźnego zaznaczenia, iż mamy tu do czynienia
ze zwykłą reklamą, jest w naszym kraju nielegalna, narusza zakaz kryptoreklamy
i może być podciągnięta pod nieuczciwą praktykę reklamową.
Czy nasi influencerzy podejmowali się podobnych praktyk?
Wiele wskazuje na to, że tak. Chodzi o sytuacje, w których dana gwiazda poleca coś
na swoich social mediach, twierdząc, że tego produktu używa sama od dawna, a w
rzeczywistości jest to zwykła reklama, za którą otrzymała pieniądze.
Analiza jakiej dokonał
Brand24
wykazała, że od groźby wystosowanej przez UOKiK znacznie wzrósł procent
oznaczanych współprac w sieci. Żeby być konkretnym, to mowa tutaj o wzroście
rzędu 76,9%. Jest to naprawdę wiele i dzięki tym danym możemy sobie wyobrazić,
jak fani naszych wspaniałych infuencerów przed wrześniem tego roku byli r*chani
na prawo i lewo.
Celem analizy było wychwycenie dynamiki zmian w zachowaniach
influncerów po ogłoszeniu postępowania wyjaśniającego przez UOKiK. Dane
jednoznacznie pokazują, że działanie Urzędu w krótkim czasie realnie przełożyło
się na kształtowanie zachowań twórców internetowych. Docelowo chodzi o
wiarygodność influencerów i branży influencer marketingu.
Największy wzrost odnotowano na TokTok-u (482% dla
interakcji oraz 328% dla oznaczanych treści). W przypadku Instagrama było to aż
82%, a YouTube’a zaledwie 12%.
Jak niewiele czasem trzeba, aby zmienić naprawdę wiele.
Doskonałym
przykładem
na poparcie tego twierdzenia jest ostatni wpis Adele na jej
Twitterze,
w którym to piosenkarka apelowała do Spotify o usunięcie losowego odtwarzania w
obrębie danej playlisty/płyty.
Spotify oczywiście funkcji nie usunie całkowicie, ale na
pewno znacznie utrudni do niej dostęp. Już niebawem kliknięcie przycisku „Odtwórz”
na widoku playlisty poskutkuje odtworzeniem wszystkich utworów po kolei, a nie
w losowej kolejności. Jeśli będziemy chcieli odtworzyć je w losowej kolejności,
będziemy zmuszeni zrobić to poprzez ekran „teraz odtwarzane” i tylko tam.
Adele oczywiście była bardzo ucieszona zapowiedzianą zmianą:
To była jedyna prośba, jaką miałam w naszej ciągle
zmieniającej się branży! Nie tworzymy albumów z tak wielką troską i przemyślaną
listą utworów bez powodu. Nasza sztuka opowiada historię, a nasze historie
powinny być słuchane zgodnie z naszymi intencjami. Dziękuję Spotify za
wysłuchanie.
Piekło zamarzło, koniec świata jest bliski, wszyscy jesteśmy
zgubieni… No bo cóż innego tłumaczyłoby kuriozalną wręcz decyzję, jaką podjęła
ostatnio firma Apple. Firma, która do tej pory bez przerwy rzucała coraz to nowe
kłody pod nogi niezależnym serwisantom, skutecznie utrudniając im naprawę
własnego sprzętu. A to skomplikowane schematy, a to utrudniony dostęp do
poszczególnych części, a to wymagany specjalistyczny zestaw drogich narzędzi,
aby cokolwiek zrobić z iPhone'em czy innym iPadem…
To wszystko należeć już będzie jednak do przeszłości, bowiem
Apple zapowiedziało umożliwienie swoim użytkownikom samodzielną naprawę sprzętu
– i to nie jest żart!
Nowa
inicjatywa
ma dotyczyć jednak tylko urządzeń iPhone 12, 13, a później także komputerów Mac
z procesorami M1. Oczywiście nie będzie to wciąż łatwa sprawa, jak składanie
klocków lego. Do tego typu napraw trzeba będzie przynajmniej minimum
umiejętności. Nie będzie trzeba być jednak serwisantem, bowiem Apple dostarczy
wszelkie instrukcje oraz niezbędne części (wśród nich znajdą się m.in.:
baterie, ekrany i aparaty).
W ciągu ostatnich trzech lat firma Apple niemal podwoiła
liczbę punktów serwisowych z dostępem do oryginalnych części, narzędzi i
szkoleń Apple, a teraz udostępniamy opcję dla tych, którzy chcą samodzielnie
wykonywać naprawy.
To jednak nie wszystko, bowiem koszt nowych części będzie
można odpowiednio zmniejszyć, zwracając w sklepie stare, uszkodzone części, które
wymontowaliśmy z naszych urządzeń. Dzięki temu otrzymamy specjalne rabaty na
kolejne zakupy.
Cóż… to dopiero zapowiedź na przyszłość, zobaczymy więc, czy po drodze Apple się nie rozmyśli, albo przynajmniej nie zmodyfikuje
nieco swojego pomysłu.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą