Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Marzył o roli w "Gwiezdnych Wojnach", nigdy mu się to nie udało. Wielki Michael Jackson był od niej o krok

57 021  
135   20  
Michał Jackowski przez całe swoje życie był dorosłym dzieciakiem zafascynowanym wszelkimi popkulturowymi nowinkami do dzieciaków skierowanymi. Kiedy pod koniec ubiegłego wieku dowiedział się, że George Lucas szykuje się do realizacji nowej części gwiezdnej sagi, muzyk usiłował zmusić go do dania mu jednej z ról. Autor „Billy Jean” bardzo chciał zagrać postać… Jar-jara Binksa.

I pewnie by rolę dostał, gdyby nie to, że reżyser chciał, aby tenże bohater wygenerowany został komputerowo.
Jackson nie spełnił swojego marzenia. Nie zagrał w wysokobudżetowym, realizowanym przez Lucasa filmie SF. A może jednak zagrał? Cofnijmy się do roku 1986…
Jackson od czterech lat świętował olbrzymi sukces swojego przełomowego albumu - „Thriller”. Dziesiątki milionów sprzedanych egzemplarzy, armia oddanych fanów i obecność w każdym możliwym medium – niekończąca się popularność sprawiała, że muzyk mógł teraz wykonać dobrowolny, najbardziej nawet szalony ruch w swojej karierze.


Jackson nie od razu jednak kazał wybudować w swoim ogródku jebutne wesołe miasteczko. W tamtym czasie artysta miał inne marzenie. Jako wielki fan filmów Disneya, zapragnął zostać gwiazdą jednej z fabularnych produkcji tej wytwórni. Przedstawiciele gwiazdora skontaktowali się więc ze studiem i przedstawili tę propozycję. Grube ryby z miejsca przyklasnęły pomysłowi, ale zaproponowali też własną wizję takiego przedsięwzięcia. Michael miał zagrać bohatera krótkometrażowego filmu kręconego w technologii 3-D. Produkcję tę mieliby możliwość obejrzeć jedynie goście Disneylandu.

Mistrz Jedi kontra Ojciec Chrzestny

W czasie kiedy kina szturmowane były przez X-Wingi, marzeniem każdego wychowanego na kinowych blockbusterach dzieciaka były międzygalaktyczne wojaże i brawurowe pojedynki z przedstawicielami obcych cywilizacji. Tu nie mogło być inaczej. Jackson postawił warunek – twórcą disnejowskiej produkcji ma być albo Steven Spielberg, albo sam George Lucas! Jako że reżyser „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” był akurat zajęty pracą nad „Kolorem purpury”, wybór padł na Lucasa. A ten bardzo ochoczo zgodził się zamoczyć swoje palce w takim projekcie. Tym bardziej, że doskonale znał ekipę Disneya, bo od jakiegoś czasu pracował z nią nad „Star Tours”, czyli osadzonym w gwiezdnowojennym klimacie symulatorze 3-D.


Pozostało jeszcze tylko wybrać reżysera. Lucas zachował się jak lojalny przyjaciel. Wiedział bowiem, że jego kolega po fachu desperacko potrzebuje jakiejś fuchy. Francis Ford Coppola, który klepał biedę po tym, jak stanął za kamerą dwóch komercyjnych katastrof („Cotton Club” i „Rumblefish”), schował dumę w kieszeń i zgodził się na współpracę z twórcami Myszki Miki. Film miał mieć tytuł „Captain Eo” - na cześć greckiej bogini zorzy polarnej.
Disney nie żałował kasy. Początkowy budżet wynosił 17 milionów dolarów. Z czasem mocno jednak wzrósł…


Sen o słoniach

Anjelica Huston, aktorka znana nam wszystkim z roli Mortycji Adams, miała sen, w którym to wdała się w płomienny romans z największą gwiazdą muzyki pop. Jak sama potem wspominała – wraz ze swoim wyśnionym kochankiem pływała w powietrzu, przelatując przez tunele utworzone ze stykających się ze sobą trąb olbrzymich słoni.
Miesiąc później artystka dostała telefon z propozycją wystąpienia w krótkometrażowym filmie Disneya. Kiedy Huston zjawiła się na planie, od razu dostrzegła Michaela Jacksona w towarzystwie małego gościa przebranego w strój zielonego stworka o twarzy słonia. Aktorka uznała to za dobry znak i z chęcią przyjęła propozycję. Dosłownie parę tygodni po zakończeniu prac nad „Captain Eo” Anjelica wystąpiła w filmie „Honor Prizzich”. Za rolę w tej produkcji zgarnęła Oscara i stała się gwiazdą wielkiego kalibru. A to tylko pomogło w promocji disnejowskiego dzieła.
Wracając jednak do słonia, którego artystka zobaczyła na planie filmu, to Hooter (tak się bowiem trąbonosy bohater zwał) był wzorowany na postaci Maxa Rebo z „Powrotu Jedi”.


Lucas ściągnął na plan całą ekipę specjalistów odpowiedzialną za „Gwiezdne Wojny”. Członkowie Industrial Light and Magic zakasali rękawy, aby przygotować danie oparte na sprawdzonym już przepisie. Ambicje Lucasa wkrótce jednak doprowadzały dyrekcję Disneya do białej gorączki.


Każdy kolejny pomysł producenta był jednoznaczny z wydawaniem dodatkowych pieniędzy na ten projekt. A George za bardzo nie przejmował się budżetem i oczywiście dość szybko został on przekroczony. Z 11 milionów dolarów nagle zrobiło się więc 23,7 miliona dolców! Dużą część kasy pochłonęły przełomowe, jak na tamte czasy, efekty 3D.


Oprócz specjalistów od wizualnych fajerwerków, na planie nie zabrakło też mistrzów charakteryzacji, których głównym zadaniem było przeistoczenie Huston w złą do szpiku kości, kosmiczną wiedźmę, wyraźnie inspirowaną wyglądem pewnego znajomego nam kosmity... Proces ten zajmował całe trzy godziny.




Lucas co chwilę zmieniał koncepcje. Czasem wpadał na plan i widząc dekoracje krzyczał: „Nie podoba mi się!”. Następnie nakazywał je wyrzucić i postawić nowe. To z kolei wkurzało Coppolę, któremu bardzo zależało na jak najszybszym skończeniu zdjęć.


Co zrobić z głosem Michaela?

Gwiazdor wcielił się w postać bohaterskiego kapitana, który naraża własne życie, aby skonfrontować się z zamieszkującą posępną planetę posępną królową oraz jej posępnymi sługusami. Postać grana przez Jacksona musiała więc być prawdziwym, nielękającym się śmierci badassem o jajach z marmuru.


Wszystko szło w najlepszym kierunku, aż do momentu, kiedy muzyk otworzył usta i przemówił swoim cienkim, cichym, niemalże dziewczęcym głosem. Filmowcy przerazili się, że przez piskliwy głos bohatera film może brzmieć dość komicznie. W desperacji zdecydowano więc, że najlepszym rozwiązaniem będzie zdubbingowanie muzyka. Problem w tym, że nikt nie miał odwagi autorowi "Billy Jean" o tym powiedzieć. Ostatecznie zrezygnowano więc z tego pomysłu.

Czy dzieci mogą patrzeć na faceta, który bez przerwy ściska sobie worek?

Właściwie to pomysł podłożenia artyście bardziej tubalnego męskiego głosu został porzucony po tym, gdy przystąpiono do realizacji fragmentu, w którym gwiazdor tańczy i śpiewa. Uznano, że dubbingowanie kogoś o tak mocnym i wyrazistym głosie byłoby po prostu niewybaczalnym grzechem.
Tymczasem jednak pojawił się kolejny problem. Podczas tańca Jackson, ku zaskoczeniu obecnych na planie filmowców, co chwilę chwytał się za krocze. To, co później było uznawane, obok słynnego „moonwalku”, za znak firmowy gwiazdora, w tamtym czasie było czymś zupełnie nowym.


Szczególnie ekipa Disneya nie mogła na takie świństwa przystać. Przecież film miał być skierowany do dzieci! Ich niewinne oczęta nie mogą patrzeć na gościa, który kompulsywnie ugniata swój worek, wydobywając ze swojego gardła piskliwe „hiiii…hiii!"
O co w ogóle chodziło z tą dziwaczną manierą? Tego do końca nie wiadomo. Artysta zaczął wykonywać ten gest jeszcze w czasach „Beat it”, a niedługo po Michaelu chwytanie się za krocze wprowadziła na listę swoich tanecznych ruchów także i Madonna.
Istnieje jednak kilka teorii odnośnie rodowodu Jacksonowego chwytu. Michael był wiecznym dzieciakiem, nieśmiałym typem Piotrusia Pana, któremu dość daleko do archetypu prawdziwego faceta. Do tego ten głos, który dla wielu brzmiał niczym zaśpiew żyjącego w XVIII wieku kastrata. Być może gest ten miał być dla muzyka demonstracją swojej męskości, takim dramatycznym wołaniem „Patrzcie wszyscy, ja mam jaja, serio, hiii! hii!”. Sam gwiazdor zapytany o ten gest mówił, że wykonuje go zupełnie bezwiednie, niemalże automatycznie.


Niezależnie od tego, co kierowało Jacksona do notorycznego chwytania się za jajka, takie numery nie mogły przejść w produkcji Disneya. Kiedy nagranie trafiło do obróbki, przykazano montażystom, aby ci powycinali wszystkie fragmenty, w których dłonie Michaela zbliżały się do jego krocza. Problem polegał na tym, że gest ten nie był wykonywany przez artystę okazyjnie. On go robił dosłownie non stop. Podobno montażyści pracując nad nagraniem żałośnie kwilili pod nosem „O, mój Boże… O, mój Boże...”.


Sen Michaela spełnił się. Gwiazdor zagrał w inspirowanym „Gwiezdnymi Wojnami” filmie tworzonym przez samego Lucasa. Nieco mniej zachwycone było uszczuplone o pokaźny majątek i nie do końca pewne, czy film odniesie sukces, szefostwo studia Disneya.
Na krótko przed premierą sam Jackson puścił w eter to zdjęcie z planu:


Dziś często jest ono przytaczane przy opisach kapsuły tlenowej, w której to król popu miał ponoć zwyczaj sypiać.


Na szczęście, pomimo że krytycy mocno kręcili nosami, realizowane w technologii 3D dziwaczne połączenie kiczowatego filmu SF i musicalu przypadło do gustu gościom Disneylandu. „Captaina Eo” wyświetlano tam aż do 1994 roku. Był to też jeden z pierwszych projektów poszerzających kreskówkowy dotąd klimat parków rozrywki o niepraktykowane wcześniej rozwiązania. A w tamtych czasach Disney desperacko walczył o zdobycie świeżych, niekoniecznie dziecięcych odbiorców, a współpraca z Jacksonem przetarła nowe szlaki.


Dziś film - w odświeżonej wersji - obejrzeć można już tylko w sieci. Patrząc na to pełne topornych efektów specjalnych, kanciastej (aczkolwiek dość uroczej) animacji poklatkowej i gumowych potworków dzieło aż trudno uwierzyć, że sam George Lucas i Francis Ford Coppola maczali w nim palce.


Nie sposób też dać wiarę, że każda minuta tego filmu kosztowała ponad milion dolarów, czyniąc z „Kapitana Eo” jedną z najdroższych krótkometrażówek w historii kina.

Miłego seansu!

https://www.youtube.com/watch?v=vAvMkZQBIXk

Źródła: 1, 2, 3, 4, 5
3

Oglądany: 57021x | Komentarzy: 20 | Okejek: 135 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

09.05

08.05

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało